niedziela, 29 stycznia 2012

O mruczku z pazurami i kłami – recenzja książki „Moje życie z Dżejmsem” (2012) Maciej Gierszewski

Muszę rozpocząć od sprostowania, nie jest to - jak sugeruje wydawca oraz tylna strona tomu - zbiór opowiadań, jest to raczej pewnego rodzaju dziennik, może pamiętniki lub po prostu szeroko rozumiana forma autobiograficzna. Takie dookreślenie wydaje się słuszne zważywszy na blogowy rodowód całości, kolejne „opowiadania”/zapisy są uszeregowane chronologicznie (prawie zawsze pozbawiane są dat, choć przedział czasowy można określić), a całość zapisków prowadzona jest przez jedną osobę (nawet jeśli pisał je ktoś inny).

Z drugiej strony jest to autobiografia poprzez kogoś, a zarazem biografia tego kogoś, a tym kimś jest kot, „czarny pan” lub metrykalny Dżejms. Autor może zapierać się rękami i nogami, że pisał o kocie, że chciał sportretować to fascynujące zwierze, ale zawszę opowiadał o sobie. Przez pierwsze strony towarzyszyła mi myśl „czy Franek jest kobietą, czy Franek jest kobietą”. Z czasem, z przekładanymi stronami upewniałem się, że nie mam do czynienia z ekscentryczną parą gejowską, ale jakże nudnym chłopcem i dziewczyną. Ta nowo zdobyta wiedza zaczęła wiercić w mojej głowie inne dziwne myśli, czy on w sytuacjach intymnych mówi do niej „Franku, Franeczku, a może o zgrozo Franciszku”. Na szczęście później autor związał się z wiewiórką, a moja wyobraźnia uniosła mnie w inne rejony. Dodatkowo czytelnik ze strzępów informacji próbuje stworzyć pewną całość życia narratora, co po części się udaje, można zlokalizować gdzie mieszka, z kim, jakich ma znajomych i co oni sądzą o kotach. Tak, koty są ważne.

Z innej stronny można uznać książkę jako cześć większej całości, bo książeczka ta sprawia miejscami wrażenie jakby ktoś wziął nożyczki, i tak dla przykładu, z dzienników takiego Iwaszkiewicza wyciął tylko fragmenty dotyczące jego psów, opatrzył tomik imieniem jednego z jego pupili i wydał w ekskluzywnej edycji ze zdjęciami pisarza bawiącego się z czterołapymi szczekaczami. Nie jest to jedynie moja fantazja, pojawiały się już wydania składające się tylko z cytatów jednej z postaci powieści Sienkiewicza, więc takie edycje są jak najbardziej możliwe. Nie mam pojęcia, czy taka forma literacka ma nazwę, pewnie nazywają to „pupilografią”, „kociografią” lub inną -grafią. Ja sam najbardziej przechylam się do teorii, że całość ma formę zapisków badawczych, w których nie mamy dziennych notatek z badań laboratoryjnych, ale baczne rejestrowanie zachowań kota. Oczywiście nie są to tylko zapiski o kocich zwyczajach, ale także co taki kocur robi z ludźmi (a zwykle są to krew i łzy), a nawet jak kot działa na podświadomość piszącego o nim autora (fragmenty snów, dziwnych snów). Co więc wynika z badań terenowych autora, cóż, napiszę to krótko, kot (czy tylko Dżejms??) to mały futrzasty skurwysyn, czarna wredota będąca w sadomasochistycznej relacji z właścicielem. Zapoznając się z taką kocią wersje „Wenus w futrze” czytelnik uświadamia sobie, że kot to sympatyczne zwierze, zwłaszcza gdy widzi się go na zdjęciach, a zwłaszcza gdy nie jest się w jego pobliżu. Ta książka może stać się czarnym snem dla małoletnich miłośniczek kotów, a także poradnikiem-przestrogą dla rodziców chcących podarować dziecku takiego zwierzaka.

Wiem, wiem, wszyscy powiedzą, że to Dżejms, że to wyjątek, może mają racje, ale ja im nie wierze. Podobno koty upodabniają się do swoich właścicieli, ale nie przyjmują tego tak spokojnie i bezrefleksyjne jak psy, walczą ze swoim wewnętrznym właścicielem, nienawidzą go w sobie, chcą go zniszczyć. Z tego wynika chęć kotów do podporządkowywania sobie właścicieli, w rezultacie ten, który miał być ich panem staje się ich własnością. To oczywiście teoria, do tego nie moja. Można więc uznać, że wszystkie anomalie Dżejmsa wynikają z właściciela, kot je tylko przejmuje i przetwarza. Biedny kot i biedny właściciel nie widzą, że tworzą toksyczną relacje.

Same zapiski mają różną formę, ale też różnych autorów. Nie będę ukrawał, że pierwsze 20-30 stron wyjątkowo mi się nie podobało, miałem wrażenie, że autor sili się na oryginalność, komplikując proste zapiski, udziwniając formę lub nadmiernie poetyzując. Dodatkowo w tekście pojawią się gościnne wiersze, fragmenty książek, które nieraz kontrastują na niekorzyść autora. Na szczęście, i nie wiem, czy wynika to z monotonni kontynuowania długoletnich notatek, czy też wzrastaniu umiejętności piszącego, ale gdzieś od połowy książki czytający przestaje się irytować a zanurza się w literaturę. Dodatkowo im dłużej prowadzone są zapiski tym autor więcej odsłania z świata, w którym żyje. Wraz z pojawieniem się innych kotów (pod koniec książki), historia zdobywa nowe charaktery, wzbogaca się o smutek i niewymuszone piękno.

*

Uwagi do wydania. Nie będę ukrawał, że dla mnie równi ważna jak zawartość książki jest jej forma. Pierwsza informacja, która dotyczy każdej przeczytanej książki, to ta, czy po pierwszym czytaniu nie rozpadła się. Tak, nie rozpadła się, to plus. Wszystkie elementy od okładki, przez format, aż po użytą czcionkę powinny na siebie nachodzić tworząc całość. Tu tak nie jest, począwszy od okładki, która ma być twarzą książki i decydować o pierwszym wrażeniu, czy ktoś ją kupi, czy przeczyta. Okładki są tworzone w dwóch rodzajach są albo abstrakcyjne albo odnoszą się do zawartości książki. Ta chyba miała się odnosić do zwartości, ale ilustracja czarnego kota to za mało, nic nie mówi o charakterze tytułowego kota, ani rodzaju literatury pod okładką. Może nawet błędnie sugerować, że jest to pozycja dla dziecięcego czytelnika. Może to zabieg celowy? Za to ilustracje w środku (zwłaszcza Macieja Czapiewskiego) są znakomite, chciało by się, żeby ilustracja ze strony 30 trafiła na okładkę, mówi zdecydowanie więcej o zawartości całej książki. Szkoda, że wiele z tych rysunków przedstawia jedynie czarnego kota, mogłyby zdecydowanie bardziej współgrać z tekstem. Najgorsze wrażenie, choć to może drobiazg, zrobiło na mnie logo wydawnictwa. Pojawia się na przedniej i tylnej okładce (po co z obydwu stron?), jest fatalnie zaprojektowane, jakby osoba je tworząca nie wiedziała jak robi się tego typu znaki towarowe (tak, tak!). Dla przykładu podam loga dwóch moim zdanie najlepszych edytorów w kraju - Wydawnictwa Karakter oraz Wydawnictwa słowo/obraz terytoria. Pierwsze z nich ma kółeczko z plamą Rorschacha, za pomącą skojarzenia (badanie psychoanalityczne) ma odnosić się do słowa charakter, a zatem też Karakter. Drugie z nich ma jeszcze prostszy znak, ograniczający się do litery T, a zarazem bardzo dużo mówi o samym wydawnictwie. Logo Wydawnictwa Ważka jest przeładowane (po co słowo wydawnictwo, jest przecież na książce), a powinno składać się z jednego najlepiej jednobarwnego znaku, który wkomponowuje się w każdą bez różnicy okładkę. Radzę je zmienić, to taka mała wizytówka wydawnictwa, która pojawia się wszędzie. Mała, ale ważna.

Książka do zakupienia w tym miejscu: Kliknij mnie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz